Dziś będzie wpis na temat, który nurtuje mnie od dłuższego czasu. Chodzi mi o marketing związany z produktami naturalnymi. Oczywiście chodzi mi o produkty, których nazwy mają sugerować ich naturalność, a kiedy przyjrzymy się ich składom to okaże się, że z naturą to wspólną mają tylko nazwę. Zdecydowałam się wyrzucić z siebie to wszystko kiedy zobaczyłam w telewizji reklamę kolejnego pseudo-naturalnego kosmetyku - ale o nim później.
Uważam się za dość świadomą konsumentkę, ale nie zawsze tak było. Kiedyś wierzyłam, że jak producent coś mówi to tak pewnie jest. Wiem, że jest wiele kobiet, które wciąż tak myślą.
Nastała moda na kosmetyki ekologiczne, naturalne, bio itp., ale nie ma przepisów ustalających co można nazwać naturalnym, a co nie. Tę lukę wykorzystują specjaliści od marketingu mamiąc nas obietnicą naturalnej pielęgnacji.
Nie jestem ekologicznym freakiem i nie kupuję wyłącznie naturalnych kosmetyków, nie uważam, że jak użyję trochę chemii to mi twarz odpadnie, a włosy zgniją, jednak nie lubię być okłamywana. Wy pewnie też nie lubicie.
Kosmetykiem o którym pisałam wcześniej jest nowa farba ze stajni Henkel Syoss Pro Nature. Co mówi nam przyjemny głos w reklamie? Że zawiera ekstrakt z miłorzębu japońskiego i dostępna jest w 12 naturalnych kolorach. WŁAŚNIE! "Naturalnych kolorach" to klucz do jej naturalności, nie skład jest naturalny, a kolory. A cudowny i naturalny ekstrakt z miłorzębu japońskiego znajduje się w dołączonej odżywce, a nie w farbie. Trochę to nie fair wobec konsumentek.
Ale żeby nie było, że wybrałam sobie kozła ofiarnego pokażę jeszcze jeden przykład chemii kamuflującej się pod pięknie i naturalnie brzmiącą nazwą czyli serię Pantene Pro-V Nature Fusion. Znowu mamy ładne zielone opakowania, obietnicę spotkania z naturą i już niezbyt naturalny skład.
Nie zrozumcie mnie jednak źle. Nie uważam powyższych kosmetyków za buble! Farby Syoss bardzo lubię i używam regularnie ich klasycznej linii, odżywkę Pantene Nature Fusion miałam, zużyłam całą i moim zdaniem to zwykła, drogeryjna odżywka - bez rewelacji, ale włosy nam przez nią nie odpadną.
Co zatem zrobić żeby nie dać się zwieść marketingowcom? Niestety zadanie to nie jest proste. Trzeba nauczyć się rozszyfrowywać składy kosmetyków. Jest to trudne i czasami czasochłonne i samej czasami po prostu mi się nie chce wytężać wzroku by przeczytać te wszystkie drobne maczki. Dlatego też mam dwie inne małe rady:
1. Im krótszy skład kosmetyku i im mniej niezrozumiały, tym większe prawdopodobieństwo, że producent podarował sobie zbędne ulepszacze.
2. Oznaczenie procentowe zawartości składników naturalnych - o ile producent może nadać linii kosmetyków nazwę kojarzącą się z naturalnością, o tyle nie może zmyślić informacji o składzie. Jednocześnie można założyć, że jeżeli skład kosmetyku jest bardzo naturalny to producent ma powód do dumy i powinien się tym chwalić - czyli chcieć zamieszczać takie oznaczenie, wiec jeśli tego nie robi to powinnyśmy się bliżej przyjrzeć składowi.
Wiem, że większość blogerek to świadome konsumentki, mam jednak nadzieję, że komuś ten wpis pomógł, otworzył oczy i rozjaśnił umysł, dzięki czemu będzie dokonywać bardziej świadomych wyborów i będzie patrzeć na "naturalne" kosmetyki z przymrużeniem oka.