środa, 11 lipca 2012

Alverde migdałowo-arganowy olejek do włosów

W końcu udało mi się napisać recenzję tego olejku! Otrzymałam go jako jedną z nagród w rozdaniu u Viollet już prawie dwa miesiące temu. Na zdjęciach widać niewielkie jak na dwa miesiące stosowania zużycie. Ale to cholerstwo jest wydajne! Oczywiście jest to plusem :)


Olejek Alverde znajduje się w plastikowej buteleczce z pompką (która w pewnym momencie zastrajkowała, ale ostatecznie jedna postanowiła zadziałać). Produktu jest 50 ml. Jak zobaczyłam buteleczkę po raz pierwszy to pomyślałam sobie "A co to takie małe?" Ale jeśli dalej będzie go ubywać w takim tempie, to wystarczy mi spokojnie na pół roku albo i więcej.


Zaskoczył mnie również zapach tego olejku. Spodziewałam się oczywiście zapachu migdałów i charakterystycznego dla oleju arganowego aromatu orzechów. A tu zonk. Produkt pachnie cytrusowo i bardzo słodko. Jest to jednak bardzo przyjemny zapach.


O tym, że olejek jest do włosów dowiedziałam się dzisiaj, kiedy poprosiłam męża o przetłumaczenie mi napisów z etykiety co bym wiedziała o czym właściwie piszę. Ależ niespodzianka! Ja uznałam go od razu za kosmetyk wielofunkcyjny. I tak służył mi do pielęgnacji skórek przy paznokciach, do nawilżania moich suchych łokci, kostek i pięt, a raz nawet posmarowałam nim całe łydki. Oczywiście oprócz tego lądował na włosach - zarówno jako olejek na końcówki, jak i super nawilżająca terapia na co najmniej godzinę na skórę głowy. W każdej z tych ról olejek spisał się bardzo dobrze.

Bardzo podobało mi się to, że po nałożeniu go na końcówki świeżo umytych włosów, ładnie je wygładzał, niwelował puszenie, ale jednocześnie nie obciążył i nie przetłuścił fryzury.


Myślę, że to bardzo fajny kosmetyk. Migdałowo-arganowy olejek do włosów Alverde to produkt bardzo wydajny i wielofunkcyjny - nie tylko do włosów. Jeśli tylko macie do niego dostęp to gorąco poleca wypróbować.

Skład: Glycine Soja Oil*, Caprylic/Capric Triglyceride, Argania Spinosa Oil*, Juglans Regia Oil*, Prunus Amygdalus Dulcis Oil*, Arctium Lappa Extract*, Tocopheryl Acetate, Tocopherol, Ascorbyl Palmitate, Helianthus Annuus Seed Oil, Parfum**, Limonene**, Citral**, Linalool**, Geraniol**, Citronellol**

Ocena: 10/10

niedziela, 8 lipca 2012

Butter yourself up!

DorkDork jest bardzo niedobrą dziewczynką.
Napotkałam pierwszą trudność i opuściłam bloga na ponad miesiąc. To powinno być srogo karane, wtedy może ruszyłabym zadek, zebrała się do kupy i napisałabym chociaż co się u mnie dzieje. Ale zmiany, które nastąpiły w moim życiu dały się we znaki bardziej niż się tego spodziewałam. Wychodzę z domu o 7:40 a wracam ok 18:40. Niby to dość normalne w świecie dorosłych, pracujących ludzi, ale ja jestem rozpuszczona dziesięciomiesięcznym okresem pracy w domu, dzięki czemu na wszystko zawsze miałam czas. Ech... to były czasy. 

No, ale nie o tym miał być wpis. W ramach przeprosin za moją dłuuuugaśną nieobecność serwuję wam recenzję jednego z kultowych Brytyjskich produktów - Soap & Glory The Righteous Butter.


O tym produkcie słyszałam wiele. I to na dodatek wiele dobrego. Także oczekiwania miałam spore. Widziałam już opakowania kosmetyków Soap & Glory na wielu zdjęciach i filmikach, ale stojąc przed półką w Bootsie byłam zachwycona ich różowością i retro wyglądem. To moim zdaniem strzał w dziesiątkę. Opakowania wszystkich ich produktów są bardzo kobiece i na pewno nie jedna z nas uległaby na sam ich widok. Do tego wyglądają na porządnie wykonane - żadne nie wydało mi się tandetne.


Opakowanie The Righteous Butter zawiera 300 ml  bardzo gęstego, białego masła ważnego przez 24 miesiące od otwarcia. Produkt zapieczętowany jest folią więc mamy pewność, że nikt go nie otwierał i w nim nie grzebał. Konsystencja masła jest niesamowicie gładka i aksamitna. Bardzo przyjemnie się rozsmarowuje.



Zapach tego masła jest już legendarny. Podobno pachnie jak Miss Dior Cherie (ale tego nie wiem, bo nie mam pojęcia jak pachną te perfumy). Rzeczywiście, produkt jest bardzo mocno perfumowany. Zapach jest intensywny i długo się utrzymuje. Po pierwszym zastosowaniu na noc wręcz nie mogłam przez niego zasnąć (pewnie dlatego że nie jest to do końca mój zapach, ale mężowi bardzo się podoba ;) ). 

Mimo że kompozycja zapachowa znajduje się dość wysoko w składzie, masło nie podrażniło mnie nawet kiedy nałożyłam je zaraz po goleniu.


I teraz najważniejsze - działanie.
GENIALNE! Skóra jest miękka, aksamitna i super nawilżona przez cały dzień. Mam problem z suchymi łokciami i kostkami, a ten produkt świetnie sobie z tymi miejscami radzi. Bardzo szybko się wchłania i nie zostawia lepkiej warstwy. Skład kosmetyku może nie jest idealny, ale już na drugim miejscu zawiera masło shea, na trzecim glicerynę, na piątym olej kokosowy, a następnie masło kakaowe i olejek z róży piżmowej. Cały przód składu jest świetny, dalej znajduje się niestety mnóstwo dodatków, w tym silikonów. Mnie to jednak nie odstrasza, bo The Righteous Butter po prostu działa i jest niesamowicie przyjemny w stosowaniu. 

Jedynym jego minusem jest cena - ponad 10 funtów. Nie jest to najtańsze masło, ale jednocześnie jak za taką jakość to cenę można przeboleć, zwłaszcza jeśli uda się upolować je na jakiejś promocji. Ja na pewno kupię je ponownie.

Ocena: 9/10

A wy stosowałyście jakieś kosmetyki Soap & Glory? Co jeszcze możecie polecić? Ja czaję się na ich peeling Flake Away.

niedziela, 3 czerwca 2012

Ciate Jelly Bean

DorkDork jest niegrzeczną dziewczynką i ciągle coś kupuje. Tym razem padło na magazyn Marie Claire z dodatkiem w postaci lakieru Ciate. Dostępny jest w trzech kolorach do wyboru. Ja kupiłam tylko jeden chłodny, wściekły róż o uroczej nazwie Jelly Bean, spodobał mi się i kusi mnie aby kupić pozostałe dwa kolory, ale nudziak i liliowy nie są jakoś specjalnie unikatowe. Niestety mój egzemplarz nie miał uroczej kokardki :(



Muszę powiedzieć, że mimo konieczności położenia trzech warstw, jest jeden z najlepiej nakładających się lakierów jakie miałam. Pędzelek jest mega wygodny - szeroki i płaski - nie robi żadnych smug i wysycha niesamowicie szybko. Jeśli trwałość również okaże się przyzwoita to będę się do nich mocno ślinić, bo 9£ to jak dla mnie dość sporo jak na lakier. Jednak wielkim plusem jest to, że do Marie Claire był dołączony również kupon na 25% zniżki do sklepu ciate.co.uk - wystarczy wpisać kod MARIE 25. Promocja trwa do końca lipca.

A wy co myślicie o kupowaniu drogich lakierów do paznokci?

wtorek, 29 maja 2012

Pastelowe szaleństwo

Ostatnio coś mnie pokręciło i pomalowałam każdy paznokieć na inny kolor. Wszystko za sprawą szwagierki i tego że kupiła sobie przesłodki zestaw mini lakierów w Clair's. Maleńkie lakiery w sześciu pastelowych kolorach idealnie pasują do panującej, letniej pogody, więc czemu nie!





Maluszki te nie są najlepszej jakości. Niestety strasznie smużą i nawet po trzech warstwach ciągle widać niedociągnięcia. Najgorzej jest z żółtym. Zobaczymy jak będzie z trwałością - na razie drugi dzień i żadnych odprysków, ani startych końcówek.

A wy odważyłybyście się pomalować każdy paznokieć na inny kolor?

Keep calm and carry on shopping

Szopping to zdecydowanie to co mnie uspokaja ;) Po przechwalam się trochę i pokaże wam moje najnowsze zakupy i nie tylko.

Myśl przewodnią tego posta doskonale odzwierciedla torba którą szwagierka kupiła mi w Primarku za zawrotną kwotę 1,50£.


Kupiłam też, ok tydzień temu klasyczne czarne czółenka, cobym miała w czym biegać na podbój miejsc pracy. Buty pochodzą z Next i kosztowały mnie 18£.


Od tygodnia a Anglii świeci piękne słońce i nareszcie można trochę wygrzać kości. DorkDork poczuł powiew lata, nie obędzie się zatem bez okularów słonecznych i kremu z wysokim filtrem.
Okulary różowe, oczojebne, matowe podróby Wayfarer pochodzą z Clair's i kosztowały 5£ ,a krem Soltan SPF 30 UVA***** (pierwszy raz spotykam się z takim gwiazdkowym oznaczeniem) pochodzi z Boot's i kosztował niecałe 5£ za 50 ml.


W niedziele z małżem i szwagierką udaliśmy się na pchli targ i tam wśród staroci udało mi się upolować przepiękna broszkę. Kosztowała aż 10 funciaków, ale jest z prawdziwego srebra i jest naprawdę pięknie wykonana. Wymagała oczywiście czyszczenia i co mnie zaskoczyło, ze śniedzią najlepiej poradziła sobie gumka do ołówków. Mimo dziwnej atmosfery tego targu staroci, chyba będę częściej tam wpadać.


I na koniec nagroda którą wygrałam w rozdaniu u Viollet na obcasach. Paczka przyszła w zeszłym tygodniu i wszystkiego już zdążyłam użyć.


Kredka Basic jest super miękka i łatwo się rozciera. Lakier Basic ma piękny kolor kawy z mlekiem, bardzo łatwo się aplikuje i po dwóch warstwach osiąga pełnie krycia, ale wytrzymał niestety tylko dwa dni. Balsam do ust Balea całkiem przyjemnie pachnie malinką i ma przesłodkie opakowanie w postaci różowej puszeczki - na pewno jak się skończy to na coś ją wykorzystam. Olejek arganowo-migdałowy Alverde zachwycił mnie najbardziej. Używam go do włosów, skórek przy paznokciach, na łokcie, kostki i kolana. Świetnie nawilża i przepięknie pachnie - choć spodziewałam się bardziej orzechowego zapachu, niż orzeźwiającej cytrynki. I na koniec niespodzianka w postaci odrobiny słodkości - trzy czekoladki Ritter Sport - czyli ulubione czekolady mojego męża. Ledwo udało mi się zrobić im zdjęcia, bo zniknęły w błyskawicznym tempie (ale podzielił się ze mną, podzielił ;) )

Słyszałam, że w Polsce też ładna pogoda. Jak wy spędzacie wiosenno-letnie dni? Wygrzewacie się na słońcu czy szalejecie na zakupach?

poniedziałek, 21 maja 2012

Collection 2000 Lasting Perfection Concealer & Bourjois Bio Detox Organic

W końcu pogoda w Anglii uległa poprawie i udało mi się zrobić porządne zdjęcia oddające kolor korektorów. Do zaprezentowania wam mam dzisiaj Collection 2000 Lasting Perfection Concealer, o którym pisałam w ostatnim  haulu oraz Bourjois Bio Detox Organic, który trafił w moje ręce zupełnie przypadkiem.

Zacznę od Collection 2000, żeby mieć to wielkie rozczarowanie za sobą. Naczytałam się o nim niezliczonych pochlebnych opinii, porównań do korektorów Maca i innych tego typu rzeczy. O ile sam korektor rzeczywiście super kryje, jest bardzo trwały, a do tego łatwy w nakładaniu, o tyle nie da się z niego korzystać ponieważ CIEMNIEJE! Robi na twarzy pomarańczowe placki co nijak nie czyni mnie atrakcyjniejszą, a nie ukrywajmy, że właśnie w tym celu robimy sobie makijaż.
Dalszy komentarz jest chyba zbędny.



Jak widać na zdjęciach, nawet mimo tego że korektora z Collection 2000 nie używam to napisy praktycznie całkowicie się pozdzierały. 

I oczywiście zdjęcie dowodzące ewidentnego ciemnienia tego gagatka.


 Ocena: 2/10

Teraz przejdę do przyjemniejszej części tego posta. Mianowicie korektor Bourjois Bio Detox Organic trafił do mnie przypadkiem - szwagierka pracuje w miejscu, w którym ma dostęp do testerów kosmetyków i czasami np na święta dostaje taką paczkę z testerami. Akurat kiedy ja narzekałam na ciemniejący bubel z Collection 2000 ona miała "zbędny" korektor. I tym oto sposobem mogłam go przetestować.


Kolor i interakcję ze skórą mogliście zobaczyć powyżej - nie ciemnieje. Zapakowany jest on w tubkę o pojemności 8ml i ważny jest 6 miesięcy od otwarcia. To co wydało mi się w nim ciekawe to aplikacja za pomocą metalowej kuleczki. Jak dla mnie jest to wygodniejsze niż dzióbek w korektorze Healthy Mix przez który zawsze wydostawało mi się zbyt dużo produktu.


Mimo że trafił mi się kolor 02 Clair - Medium to jest on bardzo jasny i nie odznacza się on na mojej super bladej cerze. Korektor Bourjois ma bardzo lekki i przyjemny zapach, jednak nie mogę skojarzyć czym pachnie. Zapach jednak nie utrzymuje się długo i nawet jak nałożę kosmetyk w okolicę nosa to już po chwili już go nie czuję.
Bio Detox nie kryje aż tak dobrze, ale ja na co dzień wielkiego krycia nie potrzebuję. Ma trochę suchą konsystencję jak na korektor pod oczy, wydaje mi się mało nawilżający, wiec jeśli macie problem z bardzo suchą skórą pod oczami to niekoniecznie sięgajcie po niego.
Podsumowując to całkiem fajny korektor, ale cycków nie urywa.

Ocena: 6/10

czwartek, 17 maja 2012

Czy cuda się zdarzają?

Od kilku miesięcy stawiam na naturalniejszą pielęgnację włosów i choć nie zrezygnowałam z silikonów, bo przy moich rozjaśnianych włosach oznaczało by to katastrofę, to staram się je ograniczyć do stosowania na suche włosy już po myciu i użyciu bezsilikonowej odżywki. Jednak już dawno słyszałam dobre opinie na temat odżywki Aussie 3 Minute Miracle Reconstructor. Zdaje sobie sprawę, że to silikonowa bomba, ale kiedy tylko trafiła się okazja skusiłam się na jej wypróbowanie. Wiem też, że w Polsce można ją dostać na Allegro za ok 35 zł z przesyłką. 

Czy po trzech minutach zdarzył się cud?


O cudzie za chwilkę. Zacznijmy od początku, czyli od opakowania. Etykieta wydaje mi się bardzo estetyczna, bez zbędnych ilustracji - lubię prostotę. Odżywka jest zamknięta w białej tubie, która stoi do góry dnem, dzięki czemu kosmetyk cały czas spływa do otworu wylotowego. Sam aplikator wydaje mi się dziwny bo odżywki... nie można zamknąć! Na dnie znajduje się otworek zakryty silikonową błonką i nawet kiedy stoi "na głowie" odżywka się nie wylewa, jednak wystarczy ścisnąć butelkę, aby ją wydobyć. Z pewnością nie da się z takim opakowaniem podróżować bez ryzyka zalania całego bagażu.


Nie znam się zbytnio na składach kosmetyków ale ten z Aussie 3 Minute Miracle Reconstructor nie wydaje mi się zbyt przyjazny. Z tego co udało mi się znaleźć w sieci to jej działanie opiera się na silikonach i emolientach, czyli substancjach, które tworzą na włosach film zapobiegający nadmiernemu odparowywaniu wody z powierzchni włosów oraz ułatwiają rozczesywanie. Natrafiłam też na określenie "pośrednio nawilżające" - czyli nie nawilża, ale pomaga utrzymać nawilżenie.

Nie rekonstruuje więc włosów, a jedynie doraźnie poprawia ich wygląd.


Konsystencje ma gęstą, typową dla odżywek drogeryjnych. Kolor odżywki jest lekko brzoskwiniowy. Zapach ma dziwny, trochę owocowy, ale chemiczny, mi nie przypadł za bardzo do gustu. 


Powróćmy zatem do naszego pytania: Czy po trzech minutach zdarzył się cud? 

Odpowiedź jest dość oczywista: Cudów nie ma.

Aussie 3 Minute Miracle Reconstructor jest przyzwoitą drogeryjną odżywką, wygładza włosy i ułatwia rozczesywanie. Tak samo jak Pantene, Nivea, czy Dove. Cudów nie robi i nie widzę sensu wydawania na nią 35 zł, skoro robi to samo co preparaty za 8-12 zł. 

Ocena 4/10

niedziela, 13 maja 2012

Matowe winogrona

Po wczorajszym wieczornym wpisie Obsession o matowym lakierze Orly normalnie spać nie mogłam. Musiałam sobie walnąć matowe paznokcie. A że ostatnio malowałam je w piątek Catrice'owym Sold Out For Ever, który jeszcze całkiem nieźle się trzymał to pociągnęłam go tylko matowym topem Essence i nowy mani gotowy!



Nie mam już niestety mojej ulubionej fioletowej ściany, ale ta wściekle żółta całkiem nieźle wpisuje w letnie klimaty.

No i jeszcze jeden super ważny news. Mamy kotecka! Co prawda to kotka sąsiadów, ale często odwiedza nasz ogród i wygrzewa się na słońcu na naszej ławce. Dorobiła się nawet własnej miseczki.





Pierwszy zagraniczny haul

Wczoraj w końcu miałam trochę czasu i wybrałam się ze szwagierką na rajd po sklepach. Co prawda fundusze dalej mam okrojone i kupowałam głównie rzeczy niezbędne, ale co się naoglądałam to moje.

Najpierw poszłyśmy do TK Maxx. Były trój-paki Essiaków o których pisała Niesia25, ale były już mocno przebrane i jakoś kolory mnie nie powaliły. Kupiłam tam komplet wieszaczków na drzwi (ale niestety okazało się że moje drzwi są za grube :( ), oraz t-shirt dla męża, który już dzisiaj założył, więc zdjęcia nie będzie :( Z zakazanych rzeczy to zachwyciły mnie sukienki od Cynthii Rowley - piękne i kolorowe, trochę w stylu retro.


Później ruszyłyśmy na podbój Primarka. Tam jak wiadomo kusiły mnie kolorowe, zwiewne koszule, ale ostatecznie kupiłam tylko uroczy komplet pościeli w kropeczki, a szwagierka kupiła mi do kompletu piżamkę.


Oczywiście, zajrzałam na chwilę do Boots, bo akurat skończył mi się korektor i był to idealny moment żeby skrócić swoją chciejolistę i kupić Collection 2000 Lasting Perfection Consealer. Okazał się on niestety rozczarowaniem roku. Więc zanim go kupicie poczekajcie na moją recenzję.


Później byłyśmy w H&M, Zarze i River Island w poszukiwaniu marynarki idealnej. Chciałam jakąś kolorową lub beżową, ale takie były tylko w Zarze, jednak jakoś mi nie leżały. Ostatecznie kupiłam czarną marynarkę w Next za 35 funtów. Nie jest to dokładnie to co chciałam i zastanawiam się czy jej nie zwrócić. Podobają mi się jednak jej detale na klapach i różowa tasiemka wewnątrz. Niby takie drobiazgi a cieszą oko.



To tyle. Jak na mnie to są strasznie minimalne zakupy, zwłaszcza że łaziłyśmy po sklepach 5 godzin. Mam nadzieję że z czasem poprawy finansów zakupy będą owocniejsze i bardziej inspirujące dla was.

piątek, 11 maja 2012

DorkDork na Facebooku

Jest was co raz więcej, a ja ostatnio mam trochę mniej czasu na pisanie na blogu, więc pomyślałam, że fajnie było by założyć profil na Facebooku i dzięki temu móc się z wami kontaktować codziennie. 



Zapraszam do "lajkowania" bo tak trochę smutno, że nikt mnie jeszcze nie lubi ;) 



Make Up For Ever Aqua Eyes

Po krótkiej przerwie w końcu dotarł do mnie mój aparat i dalej mogę was męczyć recenzjami i haulami. W tej chwili moja kosmetyczka jest całkowicie zminimalizowana i właściwie niewiele w niej rzeczy, których jeszcze nie pokazywałam na blogu. Nie wiem jednak jak mogłam zapomnieć o jednych z moich ulubionych kredek. Pewnie to, że jestem fanką MUFE już dało się zauważyć, a jednym z najpopularniejszych produktów tej marki są właśnie wodoodporne kredki z serii Aqua Eyes.


W swojej kosmetyczce posiadam 6 miniaturowych wersji tej kredki (miałam jeszcze 7, czarną, ale już została zużyta). 5 z nich pochodzi z zestawu Rock For Ever (8L srebrna, 9L złota, 10L miedziana, 21L grafitowa, 0L czarna), za który zapłaciłam na przecenie w Spehorze 99 zł, a 2 z zestawu Natural Eyes (0L czarna, 2L brązowa), który kupiłam na Allegro za ok 120zł. W regularnej cenie kredki Make Up For Ever można kupić w Sephorze za 89 zł - dostępne jest 25 odcieni.


Kredki te są bardzo trwałe, tak jak obiecuje producent są wodoodporne, więc trzymają się na miejscu cały dzień, mimo upału, deszczu czy łez. Są również bardzo miękkie, łatwo się aplikują i rozcierają, jednak kiedy zaschną, są nie do ruszenia. Fajnie służą jako baza pod cienie.


Kolory, które posiadam są bardzo intensywne, wystarczy niewielka ilość kredki, aby uzyskać dobrze widoczny na oku efekt. Oznacza to, że są wydajne. Dowodem tego może być to, że swoją czarną, 7 centymetrową miniaturkę używałam prawie codziennie przez prawie pół roku (co prawda na co dzień nie smaruję sobie grubej krechy na pół powieki, a tylko delikatnie zaznaczam linie rzęs do połowy oka).

Moim najmniej ulubionym kolorem z całej szóstki jest srebrny - nie temperowałam go jeszcze ani razu - nie noszę raczej takich kolorów. Poza tym, po każdą inną sięgam bardzo chętnie, choć najchętniej po czarną.

Jeśli skończy mi się czarna kredka, będę chciała wypróbować coś tańszego np kredki Pixie, albo Avonu, ale jeśli nie znajdę nic lepszego to przeboleję tę cenę, zapoluję na jakąś promocję i kupię Make Up For Ever Aqua Eyes bo jest to z pewnością liner warty swojej ceny.

Podsumowując:
plusy:
+miękkie
+trwałe/wodoodporne
+dobrze się rozcierają
+intensywne kolory
+duży wybór kolorów

minusy:
-cena
 

Ocena: 9/10

czwartek, 10 maja 2012

Mały update i inne różności

Nie było mnie raptem z tydzień z powodu braku aparatu i niezłego zabiegania, a tu nagle rozmnożyłyście się do setki! Sama nie wierzę w to, że mam już 101 obserwatorów i prawie 7500 wyświetleń. Wielkie dzięki dziewczyny, że ze mną jesteście, bo dzięki wam to wszystko ma sens :)

Na pewno z tej okazji będzie jakieś małe rozdanie, ale niestety obecnie cierpię na brak czasu i funduszy, więc może w przyszłym miesiącu się uda. I kto wie, może będzie do świętowania kolejna okrągła liczba obserwatorów.

Razem ze wzrostem wyświetleń bloga, zaczęły mi się również pojawiać różne dziwolągi w statystykach. Nie są może aż tak śmieszne jak u niektórych starych wyjadaczek, ale może komuś poprawię humor.

Trudne pytania:
jak się nazywa takie coś na którym można malować - Chodziło o  twarz?
natura czy rossman - Oto jest pytanie!
z czego zrobiony jest eko azur ? - Ojej, aleś mnie zagiął
czy należy ufać reklamom kosmetyków -  I ty się jeszcze pytasz drogie dziecko?

Problemy włosowe:
z czarnego na blond wyszedł rudy - Ależ rudy to jedyny słuszny kolor!
po umyciu szamponem uczucie pępych włosów - wiem że literówka, ale mnie rozśmieszyło :)

jednak najbardziej cieszy minie, że już kilka razy ktoś do mnie trafił po haśle dorkdork. To znaczy, że ktoś szukał właśnie mnie, więc czuję się zaszczycona. 
Jeszcze raz bardzo wam dziękuję i pozdrawiam z deszczowej Anglii.

poniedziałek, 30 kwietnia 2012

Wylądowałam

Pewnie kilka z was wie, że miałam w planach przeprowadzkę. Oto jestem już na miejscu. Mieszkam teraz w UK. Trafiłam do pięknej okolicy, do dość dużego domu (który wynajmujemy w sumie w osiem osób). 

Mamy ogródek z małą "szklarnią"!



Obok jest piękny park i jeśli macie ochotę to wkrótce zrobię kilka zdjęć.
Na jakiś czas niestety jakość zdjęć mocno spadnie bo nie byłam w stanie zabrać swojego aparatu, więc do dyspozycji mam tylko komórkę :( Przed wyjazdem udało mi się obfotografować jeszcze kilka kosmetyków, więc pojawi się kilka recenzji z dobrymi zdjęciami i miejmy nadzieję że do tego czasu mój stary, wysłużony aparat przyjdzie do mnie.

Pozdrawiam :*

Maska z granatem i aloesem Alterra

O tej masce chyba słyszeli już wszyscy. Nie będę ukrywać, że i również moje serce udało jej się podbić. Alterra maska z granatem i aloesem mimo, iż jest kosmetykiem dość niedawno wypuszczonym na rynek, to już zasłużyła na miano kultowego. Nie widziałam chyba jeszcze złej opinii na jej temat.


Opakowanie tej maski jest całkiem estetyczne i wygodne. Klasyczna tuba stoi na nakrętce, dzięki czemu produkt spływa na dno. Również samo tworzywo, z którego wykonane jest opakowanie, za sprawą odpowiedniej miękkości pozwala na łatwe wyciśnięcie kosmetyku.


Konsystencja jak na maskę jest dość rzadka, na zdjęciu widać, że po chwili zaczyna spływać. Mi to jednak nie przeszkadza, najważniejsze, że działa. 

Włosy po niej są gładkie i miękkie, rozczesują się bez żadnego problemu mimo, że maska nie zawiera silikonów. Dla mnie to duży sukces bo jeszcze 4-5 miesięcy temu pakowałam w moją czuprynę masę silikonów, a i tak miałam problemy z rozczesaniem. Na czubku głowy zawsze miałam gniazdo kołtunów. Teraz, między innymi dzięki tej masce i delikatnym przyciemnieniu włosów, problem ten całkowicie zniknął i spokojnie mogę nie używać ułatwiających rozczesywanie odżywek w sprayu, bez których nie mogłam wcześniej żyć.


Innym ważnym dla mnie elementem jest to że włosy nie są po niej przeciążone i spokojnie mogę je myć co dwa, trzy dni (nawet jeśli po każdym myciu stosuję tę maskę). Mam bardzo gęste i grube włosy, które długo schną i pomijając nawet aspekty zdrowia włosów, to nie mam po prostu czasu na ich codzienne mycie.

Podsumowując, maska z granatem i aloesem Alterra jest kolejnym produktem tej firmy, który spełnił całkowicie moje oczekiwania. Mam dziką satysfakcję z tego, że używając kosmetyków naturalnych robię naprawdę coś dobrego dla swoich włosów, a one mi się odwdzięczają. Maskę mogę z czystym sumieniem polecić każdemu. Może za pierwszym razem trochę zawieźć, ale wiadomo, kosmetyk naturalny potrzebuje czasu żeby zadziałać.

Ocena:10/10

sobota, 28 kwietnia 2012

Tusz Sephora Lash Plumper

Ostatnio dużo u mnie recenzji tuszów. Po dwóch kompletnych klapach chciałabym wam pokazać jedną z moich ulubionych maskar. Sephora Lash Plumper w kolorze Ultra Black kupiłam kiedyś przypadkiem. Pilnie potrzebowałam nowego tuszu, a w najbliższym centrum handlowym nie ma żadnej drogerii, jest tylko Sephora. Pomyślałam, że za tę cenę nie może być źle (teraz już wiem, że mogłoby być, ale na szczęście wszystko dobrze się skończyło ;) ).


Lash Plumper kosztował ok 50 zł. Nie jest to mało, ale do przeżycia. Zwłaszcza, że niektóre drogeryjne maskary potrafią osiągać wyższą cenę. Warto jednak, jak zawsze w przypadku produktów Sephory, polować na promocje - ten egzemplarz maskary udało mi się kupić w promocji wymiankowej za 50% ceny.


Szczoteczka jest klasyczna, dość duża, ale to i tak maluszek w porównaniu z Essence I Love Extreme czy Isadora Big Bold. Moim zdaniem jest idealnej wielkości. 
Konsystencja tuszu jest dość mokra i długo schnie. Może przez to odbijać się na powiece, więc trzeba uważać. Jednak dzięki temu można długo z nią pracować i nakładać wiele warstw zanim zacznie się grudkować. Dodatkową zaletą jego konsystencji jest długa trwałość, swój poprzedni egzemplarz używałam codziennie przez 6 miesięcy, a konsystencja, mimo że troszkę zgęstniała to wciąż używało się go bardzo dobrze. Nie wyrzuciłabym go, gdyby nie to, że jego ważność dobiegła już końca.


Efekt pogrubienia nie jest spektakularny, ale dzięki temu też nie wygląda komicznie. Mam jasne i cieniutkie rzęsy, a dzięki Lash Plumper są dobrze podkreślone, lekko pogrubione i odrobinę wydłużone, a przy tym nie są posklejane. Tusz nie osypuje się nawet po całym dniu.

Ocena: 9/10

wtorek, 24 kwietnia 2012

Bandi Professional Line Krem z kwasem pirogronowym, azelainowym i salicylowym

Uch, od dwóch dni w moim bloku firma dostarczająca internet robi "renowację sieci" czyli wymienia okablowanie, przez co w godzinach od 8 do 16 nie mam dostępu do internetu. I jak ja mam pracować w takich warunkach :( I to akurat kiedy ja się wyprowadzam = nie potrzebuję ich nowych kabli.

No ale koniec narzekania. Dziś mam dla Was recenzję chyba jedynego KissBoxowego kosmetyku który był wart uwagi. Z tego względu cieszę się, że zdecydowałam się na pudełko lutowe mimo wszystkich związanych z nim kontrowersji. Co nie zmienia faktu, że jestem zniesmaczona faktem ich wystąpienia.

Jak widać w tytule mowa tu o kremie Bandi z kwasem pirogronowym, azelainowym i salicylowym. Nazwa długa i niezbyt marketingowa ale za to dobrze opisuje to czego możemy się spodziewać.
O firmie Bandi nigdy wcześniej nie słyszałam , bo jej produkty sprzedawane i używane są głównie w salonach kosmetycznych, więc tym bardziej byłam ciekawa tego kremu. 



Zaczęłam go używać zaraz po otrzymaniu KissBox, czyli 14 lutego. Dziś po lekko ponad 3 miesiącach używania chciałabym o mojej kuracji kremem z kwasami opowiedzieć.

Krem zamknięty jest w przyjemne, mlecznobiałe opakowanie z wygodną pompką. Jest to rodzaj opakowania który najbardziej lubię, czyli taki z podwójnym dnem zasysanym przez pompkę do góry, dzięki czemu nie marnuje się krem zostający na ściankach. (Takie samo ma podkład Bourjois Healthy Mix). Przez opakowanie również widać ile kremu zostało.


Niestety na opakowaniu nie ma podanego pełnego składu - w KissBoxie była dołączona karteczka ze składem, którą oczywiście zgubiłam. Na szczęście nie ma problemu ze znalezieniem składu w internecie

skład:
Aqua, Propylene Glycol, Dimethyl Isosorbide, Cetearyl Alcohol, Glyceryl Stearate, Decyl Cocoate, Ethylhexyl Stearate, Macadamia Integrifolia Seed Oil, Caprylic/Capric Triglyceride, Panthenol, Cyclopentasiloxane, Ceteareth-20, Dimethicone, Pyruvic Acid, PEG-100 Stearate, Azelaic Acid, Salicylic Acid, Gluconolactone, Allantoin, Wheat (Triticum Vulgare) Germ Extract, Dimethicone Crosspolymer, Xanthan Gum, Sodium Hydroxide, Saccharomyces Cerevisiae Extract, Sodium Hyaluronate, Cyclohexasiloxane, Phenoxyethanol, Ethylhexylglycerin, Parfum, Alpha-Isomethyl Ionone, Benzyl Salicylate, Butylphenyl Methylpropional, Citronellol, Coumarin, Geraniol, Hexyl Cinnamal, Hydroxycitronellal, Hydroxyisohexyl 3-Cyclohexene Carboxaldehyde, Linalool, D-Limonene 

Za to na spodzie ma podaną dokładną datę ważności! Duży plus, że nie zasłaniają się jakimiś kodami czy znaczkami.



To opakowanie jest "próbka" i zawiera 30 ml produktu. Oryginalnie sprzedawane jest w pojemności 50 ml. Z pewnością mogę powiedzieć że krem jest bardzo wydajny. Chojnie smarowałam nim buzię co noc przez trzy miesiące i jeszcze trochę go zostało. Myślę, że 50 ml spokojnie wystarczy na kurację od jesieni do wiosny.

Krem Bandi ma biały kolor i przyjemną kremową konsystencję, taki zwyklaczek z niego. Jego zapach opisałabym jako całkiem przyjemny, jednak trochę zalatuje jakby chlorem, ale nie jest to drażniący smród, raczej delikatna nuta.



A teraz najważniejsze, czyli efekty.

Zacznę od złej wiadomości - nie zlikwidował zaskórników :(

Podejrzewam że musiałabym go używać dłużej, może 5-6 miesięcy, ale niestety słońce jest już coraz silniejsze i nie chcę ryzykować przebarwieniami.

Poza tym same plusy.
Faktura skóry się wyrównała. Zawsze miałam takie szorstkie miejsce na brodzie i żadne kremy ani peelingi nie pomagały a Bandi z kwasami sobie poradził w pierwszym tygodniu!
Ponadto rozjaśniły się blizny po trądziku. Co prawda nigdy nie miałam ostrego trądziku, ale zawsze kilka niespodzianek w miesiącu się pojawiało i zostawiało na długie miesiące czerwone placki. Teraz wszystkie stare rozjaśniły się, a te nowo powstałe znikały dużo szybciej.
Pory wyglądają na węższe, już nie są takimi kraterami, jak kiedyś. Dalej są widoczne, krem nie sprawił że zniknęły, lub że wyglądają jak u kogoś z suchą cerą, ale jest zdecydowanie lepiej.

Jestem na tyle zadowolona z efektu, że chyba się skusze na taką kurację następnej jesieni i zobaczymy efekty po dłuższym stosowaniu. Może użyję kremu Bandi, może jakiegoś innego, jeszcze nie wiem co mi wpadnie w ręce.

A wy stosowałyście kurację kremami z kwasami? Używałyście Bandi z kwasem pirogronowym, azelainowym i salicylowym, czy polecacie raczej coś innego? Może Triacneal?